sobota, 28 marca 2020

Grab w oku i inne przypadki.

Dobrze, że poszedłem, bardzo dobrze.
Takie wyjście do lasu, jak gdyby nigdy nic, okazało się świetnym przełamaniem ciągu otaczającej nas paranoi.
Przez chwilę wydawało mi się, że jest normalnie, a nawet że fajnie jest całkiem.
Wirus nie istnieje, a rządy nie zwariowały.
Wprawdzie wirus istnieje, a rządy zwariowały ale wydawało mi się, że jest inaczej i to było piękne i niezwykle oczyszczające.

Już sam świt w lesie był wart wysiłku.


Można było bawić się dowolnie przepuszczając światło słoneczne przez szczeliny, między pniami i w ogóle. Mi się udało spojrzeć w oko Saurona, a kto tam doszukał się czegoś innego, nie wnikam ;)

Las śpiewał głosami zięb, sikor, kosów, drozdów oraz całkowicie nieudolnych w śpiewie kowalików. Kowalik śpiewa jak dziecko uczące się gwizdać lub może raczej to dźwięk nieudanego gwizdka z topolowej gałązki, który brzmi niemal jednotonowo i wyraźnie wpuszcza dużo bezdźwięcznego powietrza :)

 Stado jeleni podszedłem już na samym wstępie. Ogromne stado, a jednak nie udało mi się zrobić zdjęcia całego.  Znalazłem je w lesie absolutnie liściastym. Ppodszyt był dziś suchy, tym samym bardzo hałaśliwy. Także liście trzymały mnie z dala od zapędów podejścia bliżej.


 Urocza czujność synchroniczna. Można by rzec, że niedaleko pada cielak od łani! To taka nowa, leśna wersja staropolskiego "ogrodowego powiedzenia".

Gdy przechodziłem przez tą grabową badylarnię, przez gęstwę papatyków, nieoczekiwanie jeden z nich dźgnął mnie w twardówkę oka ... mojego oka! Powieki odruchowo zamknęły się z impetem drzwi w przeciągu, zagarniając patol w głąb meandrów oczodołu. Podrażnienie było silne, tym silniej zamykała się głupia powieka, a ponieważ powodowały nią nerwy obwodowe na poziomie pozarozumowego odruchu, niewiele miałem do powiedzenia. Głupie było też to, że zanim zatrzymałem swoje powiedzmy ciało, głowa pokonała jeszcze kilkanaście centymetrów, co spowodowało odczucie, że okiem ciągnę całego graba. I tak wpadłem w pętlę przyczynowo skutkową, czyli gałąź drażniła oko, tym bardziej zaciskała się powieka, tym bardziej drażnione było oko, więc powieka jeszcze ciaśniej się zamykała ... nie wiem czy to jasne ale ja wciąż nie miałem nic do powiedzenia!
Zatrzymałem się, co niechybnie ocaliło grab przed oderwaniem go od planety i uruchomiłem proces dominacji centralnego układu nerwowego nad obwodowym. Puść tą cholerną gałąź debilko!!! Tak mniej więcej brzmiało polecenie wydane powiece. Puściła!
Szło mi się lżej, bo nie ciągnąłem już okiem grabu za sobą ale oko podrażnione było jeszcze długo.


 Tego wewióra fociłem jeszcze załzawioną gałą.
Dobrze, że aparat ma swoje procedury ostrzenia nie do końca zależne od sprawności mych ócz ... oczu.

Taki mi się dziś irokez trafił :)


A kilometr dalej ...

 No w końcu!


 Spotkany gołąb siniak pozwolił się uwiecznić w locie. Ich zaloty to hałaśliwy i spektakularny popis.
Warto się poprzyglądać co potrafią wyczyniać w koronach dębów. Preferują lasy liściaste, są ich niewątpliwą ozdobą. Kiedyś poświęcę im więcej czasu.

Trzy wiewiórki na jednym dębie. Co one dziś wyprawiały! Zaloty, gonitwy, popisy i walki.
Było na co popatrzeć. Mam filmik ale nie jest zbyt dobrze nagrany.




niedziela, 22 marca 2020

Na kursie kolizyjnym z Ziemią!

Musiałem przewietrzyć głowę. Nie muszę tłumaczyć dlaczego. Od Australii po Kalifornię każdy wie.
Sytuacja jest mocno nieciekawa ale chociaż tu nie chcę nawet wymieniać tego słowa. Jesteśmy na blogu dla chwili wytchnienia.
Nie wyruszyłem jakoś szczególnie rano. Zdaje się ok. szóstej. Minus pięć nie działało zbyt motywująco. Minus pięć w ciągu zimnych dni nie robi wrażenia ale kilka dni wcześniej było kilkanaście na plusie.
Nieco popadało i pod względem możliwości tropienia była to klasyczna ponowa.
Tropów zwierząt było jednak mało, na szczęście moje ślady były pierwszymi ludzkimi tego dnia.

 Koziołek z parostkami w scypule. Przyznać trzeba, że na przedwiośnie i początek wiosny, maskowanie mają idealne. Bardzo zlewają się z otoczeniem. W takich okolicznościach przyrody trudno je dostrzec.


 Nie był sam.


 Albumu p.t. "Zimowy Las" nie udałoby się dziś zrobić ale ...


 Spokojne, żerowały nie mając świadomości, że je obserwuję.


 Lecz ich zmysły są nieprawdopodobne!

Po wielokilometrowym marszu postanowiłem cupnąć. Liczyłem, że spłoszone moją obecnością ptachole powrócą.
I tu się zaczęło moje nieszczęście!
 Wiem, te ptaszki nie są widoczne i zdjęcie też bez sensu ale muszę jakoś zilustrować okoliczności, w których miał miejsce BIG BUM!

Siedząc na pniaku usłyszałem biegnące tuż za mną zwierzęta. Jelenie.
Wyleciały wprost na mnie! Nie wiedziały, że siedzę na ich drodze. Łania niemal przefrunęła nade mną.  Kolejne osobniki przebiegły dosłownie 3-4 metry przed moją zaskoczoną miną.

 To nie były warunki do zrobienia zdjęcia!!! Pokazuję to wyłącznie jako dowód w sprawie.
Dramat został zainicjowany moim postanowieniem podbiegnięcia. Ten pomysł poprzedziła myśl, a w zasadzie niemal pewność, że jelenie przebiegną przez polanę i zobaczę je raz jeszcze.
Zerwałem się na równe nogi i biegnę. Biegnięcie to czynność niewłaściwa dla ludzi w moim wieku i z moją masą ale ostatnio parę razy mi się udawało, więc podjąłem ryzyko choć od razu wiedziałem, że robię błąd.
W pewnym momencie palce prawej stopy wpadły w dziurę po buchtowaniu. Miękka ziemia zassała but jak gumowa ssawka fuzle z wanny, jak glonojad glona.
Ciało biegło dalej, prawa noga niestety nie. Jak myślicie, ile razy można przestawić lewą nogę gdy prawa konsekwentnie tkwi w jednym miejscu?
W końcu oderwałem się od dziurska lecz tylko dlatego, że szarpnęło mną co zwielokrotniło moje 112 kg. I tak zaczęło się moje w biegu upadanie. Robiłem krok i kolejny i jeszcze jeden i nawet jeszcze jeden ale już po pierwszym wiedziałem, że nieubłaganie zderzę się z planetą Ziemia!
Od kilku sekund byliśmy na kursie kolizyjnym. Nasze prędkości były podobne lecz wektory przeciwne! BUM! Pierwsze uderzyło lewe kolano, w tym czasie gdy moją twarz od powłoki planety dzieliło może 50 cm, prawa dłoń dynamicznie rozstawała się z aparatem fotograficznym starając się go jak najbezpieczniej umościć w mchu, czyli aparat pieprznął z impetem gdzie popadło. Drugim fragmentem mnie samego, który zderzył się Ziemią, była lewa dłoń. Krwiak to może za dużo powiedziane ale kilka wybroczyn na dłoni świadczy o tym, że Ziemia też miała coś do powiedzenia w tym starciu Tytanów.
Potem jechałem już tylko kilka metrów na klacie, jak kot Dżinks, a moje ręce powiewały bezładnie wzdłuż tułowia. No telemark to nie był. Podnosiłem się długo. Ucierpiało ciało i duma. Skóra na kolanie zdarta - strup jak nic. Żebra bolą mnie okrutnie ale to nic. I tak wygrałem! Powłoka planety był znacznie bardziej naruszona. To co po mnie zostało wygląda jak po lądowaniu słonia wyrzuconego z nisko lecącego samolotu. Doły, doły smugi i rowy! No, dałem jej popalić, nie ma co! Zadzwoniłem do żony i zapytałem czy było czuć wstrząs tektoniczny. Niestety w dobie pandemii pytanie o kolejny kataklizm jakoś Jej nie rozbawiło. Droga do samochodu, ok. 6 km. totalnie mi się dłużyła. Szedłem jak poobijany bejsbolem.


Śpiewająca czarnogłówka.