sobota, 31 stycznia 2015

a to ci Belzebub!

Zapowiadana pogoda nie nastrajała wprawdzie, ale ostatecznie nie było tak źle. Cały dzień miał padać deszcz ze śniegiem, jednak trochę tylko postraszyło rano, a później już dało się wytrzymać. Słońca wprawdzie nie było, ale bywały też ciemniejsze dni od dzisiejszego. Do czatowni szedłem cichutko, bo las był pocięty świeżymi tropami. Czuło się aktywność zwierząt. Potraktowałem to jako zapowiedź ciekawego dnia. Niestety trzy kilometry, które mam do pokonania na miejsce zasiadki, spełzły na niczym. Dosłownie spełzły, gdyż tempo marszu miałem jakbym pełzał, a nie chodził. Wynikało to z dwóch kwestii. Przede wszystkim, po zeszłotygodniowym przemarznięciu, ubrałem się w sposób "zasiadkowy" czyli na grubo. Nie chciałem się zbytnio przegrzać. Siedzenie zimą w czatowni z mokrymi plecami nie jest najlepszym pomysłem. Należy pamiętać, że tacham również plecak, przecież fragmenty drobiu muszą mieć skąd wypaść, o konieczności dostarczenia ich w miejsce wypadowe nie wspomnę. Pamiętacie, że one wypadają porcjami ... rosołowymi! Druga przyczyna to chęć poruszania się najciszej jak to było możliwe. Do czatowni dotarłem po godzinie. Dziś kruki były nad wyraz czujne. Nie usiadły. Czekanie upływało mi w świdrujących odgłosach dzięcioła czarnego, który najwyraźniej ropoczął już zaloty! Dziwne, ale tak było przez cały dzień. Latał z miejsca na miejsce, grał na konarach, śpiewał, ogólnie wprowadzał sporo zamieszania. Po rutynowym niemalzamarznięciu jeszcze bardziej rutynowo wyruszyłem "w puszczę" by odzyskać nieco ciepła. To była dobra decyzja. Szedłem właśnie wzdłuż sosnowego młodnika gdy moją uwagę zwróciły wylatujące w górę gejzery ziemi. Dzik. No niemalże dzik - warchlak. Ale zauważyłem go z odległości prawie dwustu metrów. No, no Mikunda, nie jest z tobą tak źle - pomyślałem usatysfakcjonowany swoją spostrzegawczością. Wiatr mi sprzyjał. To oczywiste, bowiem nigdy nie wybieram marszruty z wiatrem. Podejście go nie okazało się łatwe, ponieważ on buchtował w starym lesie, a między młodnikiem i starodrzewiem była jeszcze do pokonania otwarta polanka. Miałem idelany zimowy kamuflaż na taką okazję. Sprawdził się, dotarłem do lasu. Teraz do warchlaka pozostawało jakieś 40 metrów. Rozejrzałem się ostrożnie czy mamuśka nie obserwuje malca i krok po kroku, krok po kroku, zbliżałem się do celu. Młodzieniec był tak zapamiętały w plądrowaniu podszytu, że zapomniał sprawdzać co dzieje się wokół niego. Ostatecznie znalazłem się krytycznie blisko niego - cztery metry! Co za radocha. Ech, żeby tak było trochę jaśniej. Trzaskałem fotę za fotą, aż przyszły postrach knieji podniósł w końcu wzrok prosto na mnie. Byłem pewny, że to scena kończąca spotkanie, a on popatrzył na mnie, położył uszy po sobie, poprzyglądał mi się i ... dalej do buchtowania! Co za szok!!! Byłem od niego naprawdę 4 metry!!! To był dla mnie ogromny komplement, bowiem dzikus od tej pory co jakiś czas kontrolnie rzucał na mnie wzrokiem, ale ani myślał się bać, tym bardziej uciekać. Te jego spojrzenia doskonale będzie widać na zdjęciach. Bliżej jednak podejść nie pozwolił :) Żeby było jasne, spróbowałem. Odchodził o tyle, o ile ja podchodziłem. No po prostu cyrk! Uznałem się za istotę lasu - nie płoszę zwierząt! Ostatnio "Bagienny" czyli Wojtek Gotkiewicz, napisał ustosunkowując się do mojego komentarza - zgadzam się z  "Leśnym". Po dzisiejszym spotkaniu uznałem, że w pełni zasłużyłem na taką ksywę - zostaje! :) Wracając z lasu zabrałem na stopa dziewczynę. Gdy wsiadła okazało się, że jest ... śliczna! Moja natomiast gęba była pomazana w barwy maskujące. Nawet Jej powieka nie drgnęła. Wsiadła i jakby nigdy nic, zapytała co to za malowanki?!? Urocze. Dzień udany nadprogramowo! A teraz popatrzcie na warchlaka w kilku odsłonach. Sporo radochy, sporo dynamiki. Grudy ziemi dosłownie fruwały mu nad głową, a on sam z tą grzywą i upapranym ryjkiem wyglądał jak tytułowy Belzebub! Następnym razem poszukam mamusi!












wtorek, 27 stycznia 2015

udany powrót

Kiedyś już Wam wspominałem, że uwielbiam trasę Olsztyn - Lubawa. Tak jak wtedy pisałem, tak dziś potwierdzam, że bardzo trudno jest przejechać tą trasę i nie spotkać czegoś przyrodniczofotointeresującego. Ponieważ w Lubawie mam fajnego Klienta, z najwyższą przyjemnością przystaję na Jego zaproszenia i jadęęęęę. Zawsze, ale to zawsze zabieram z sobą aparat fotograficzny. Dzisiejszy dzień nie był pod tym względem wyjątkiem. Pogoda była taka sobie, bez słońca, ale jasno. Słońce przez cieniutką powłokę chmur dawało coś na kształt poświaty. Nawet dawało się zauważać cienie rzucane na śnieg, co starałem się zilustrować zdjęciem numer jeden. Czujne oko wychwyci koziołka i sarenkę w chabaziach pierwszego planu :)


Kolejną obserwacją były sympatyczne sarenki. Niby nic, ale oko cieszy. Spokojnie żerowały z dala od wszelkiej zabudowy i ... lasu. To odmiana polna, która świetnie czuje się na przestrzeniach otwartych, a tych na tej trasie nie brakuje.


Wracając z pola zauważyłem radosne stadko trznadli. Przedstawiciele tego rozlegle występującego w Europie gatunku, są niezwykłe miłym widokiem w zimowej aurze. Te, które spotykamy u nas zimą, przyleciały z północnego wschodu. Nasze w jakiejś części też pozostają lub podejmują się niewielkich migracji.
Pierwszą część sesji zrobiłem na tle bezbarwnego nieba pociętego gałązkami ... bo tak lubię.

Samiczka i ...

... samczyk.




Ale druga część, na ciemnym tle starej stodoły, uświadomiła mi, że trznadle są kanarkami naszej strefy klimatycznej. Bajeczny kontrast ich upierzenia i starych desek, bardzo przypdał mi do gustu.




W okolicy Rychnowa miałem najciekawsze spotkanie. Mój ukochany "myszak" siedział na drzewie przy samej drodze. Taki mają zwyczaj, bo samochód zwykle coś potrąci; ptaszka, nornicę, cokolwiek i obiadek podany! Zamiast energochłonnego kołowania i polowania z 30% skutecznością, wystarcza cierpliwość i stoicki spokój. Taka taktyka. Zatrzymałem samochód. Nie mogłem przepuścić takiej okazji. Myszołów zwyczajny, bo o takim gatunku mówimy, siedział jak gdyby nigdy nic. Nie specjalnie przejął się moją obecnością, a to akurat nie mieści się w ich zwyczaju. Pozwolił się niemal sportretować, po czym bez paniki odleciał na sąsiadujące drzewo. Nie chciałem go dłużej niepokoić, zadowoliłem się tym, co zdążyłem sfotografować. Wprawdzie pokazuję Wam "myszaka" post, po poscie, ale mając na uwadze urodę tego drapieżnika, liczę, że zostanie mi to wybaczone :)







Zastanawiałem się, czy to bezbarwne, szare niebo jest problemem, ale przynajmniej można się skupić na stworzeniu :)

niedziela, 25 stycznia 2015

teo buteo

Minione dwa tygodnie pracowałem bardzo ciężko. Sporo spotkań, dwie poważne prezentacje, ogólnie ciasno z czasem. O jakimś "dzikim wyjściu" do lasu nie było mowy. Dawno na nic tak nie czekałem, jak na tą sobotę. W poprzednią niedzielę, kończąc dzień w lesie wybudowałem kolejną czatownię. Chęć jej sprawdzenia potęgowała niecierpliwe oczekiwanie wyjścia. I stało się. Wyczekiwana, wymarzona sobota okazała się dniem zimnym, wilgotnym i pochmurnym. Niestety nie miałem wpływu na aurę tego dnia ale nie ograniczyło to niesamowitej radochy, że spędzę go w lesie. Rozpocząłem wcześnie, tradycyjnie, na długo przed świtem. Jeszcze nie wiedziałem, że wkrótce okaże się to bezowocną nadgorliwością. Zresztą nawet gdybym to wiedział wcześniej i tak znalazłbym się tu o tej samej porze.
W moim ulubionym sklepie, w Stawigudzie, nabyłem pozostałość po kurczaku pod postacią porcji rosołowej. Człowiek nigdy nie wie kiedy zgłodnieje, coś przy sobie warto mieć ... na ząb. Warto dodać, że to zwykle kosztuje około złoty i pół, więc inwestycja nie jest zbyt przesadzona. Od samochodu do czatowni mam jakieś 3,5 kilometra. Zwykle po drodze coś się wydarza, tym razem nic ... kompletnie. Czatownia, gdy już do niej dotarłem, prosiła się o modernizację. Widocznie w niedzielę, nie oceniłem jej zbyt krytycznie. Dopiero po ukończeniu prac, odszedłem na pewną odległość, by ocenić efekty mojego wysiłku. Nigdy nie wiem jak do tego dochodzi, ale zwykle, gdy stoję w pewnej odległości od czatowni, to właśnie w tym momencie w niewyjaśniony sposób, wypada mi z plecaka moje drugie śniadanie. To zwykle jest porcja rosołowa, czasami gnat wołowy. Rodzice zabraniali podnoszenia jedzenia z ziemi, zresztą sam nie lubię gdy mi piach zgrzyta w zębach - zostawiłem. Patrzę na tego kurczaka wypadłego, a w zasadzie na wypadłe jego wspomnienie zbudowane z resztek i konstatuję, że skoro ochłap upadł tak blisko czatowni, to siądę i popatrzę co się nań skusi. I to był właśnie zły pomysł. Najpierw okazało się, że nie mam wabika. Postanowiłem więc krakać jak kruk, który znalazł padlinę. Udało się! Przyleciały. Niestety kruki za chiny ludowe nie chciały zasiąść do stołu. Dwa usiadły 10 metrów ode mnie i zawzięcie z sobą gadały. Wydawały tak wiele dźwięków, czkały, dławiły, mruczały, korkowały, wydobyły tego z siebie tyle, że autentycznie miałem wrażenie, że podsłuchuję czyjąś rozmowę. Nic - odleciały. Byłem pewny, że to ich stary fortel i za pół godziny wrócą. Pomyliłem się. Po trzeciej godzinie roztelepałem się z zimna tak strasznie, że dostałem odruchów wymiotnych - przepraszam jeżeli właśnie spożywacie posiłek. Musiałem opuścić czatownię. Jedynym ratunkiem dla mnie pozostał marsz. Termikę zacząłem odzyskiwać po mniej więcej trzech kilometrach. Dochodziła 13.00. Coś jednak kazało mi wrócić do kryjówki. Irracjonalny pomysł, ale to nie ja wymyśliłem szósty zmysł, czegoś słuchać trzeba, a radia w lesie nie ma. Wróciłem. Wiedziałem, że odzyskanego ruchem ciepła wystarczy mi na godzinę - nie miałem czym uzupełnić deficytu kalorii. Kurczak przecież wypadł. Jakież było moje zdziwienie, gdy nagle, no bo jak to inaczej określić, usiadł przede mną myszołów! Cztery, maksymalnie pięć metrów! Darzę "myszaki" szczególną atencją, więc emocja była ekstremalna. Pikanterii dodawało absolutne zaskoczenie, tym bardziej, że pomysł z powrotem do kryjówki, od początku uważałem za paranoiczny. To, że usiadł na mięso bez sierści, inne niż naturalne, jest równie dziwne i zaskakujące. Z tym większą przyjemnością dzielę się z Wami obrazem tego pięknego drapieżnika. Ostatnie dwa zdjęcia dokumentują "odlotowość" mojego śniadania ;)











czwartek, 22 stycznia 2015

nie wyrabiam ...

Ten tydzień ciągnie się jak źle złapana rosówka! Nie mogę wprawdzie narzekać, bo mam dużo pracy, a to w dzisiejszych czasach lek na całe zło, nawet lekarstwo. Ja jednak w niedzielę wybudowałem nową czatownię i czekanie na jej test naraża moją cierpliwość na wielką próbę. Zbyt wielką, mając na uwadze fakt, że dziś kurier dostarczył mi nowe ubranie CAMO! Jest boskie, takie jak wymarzyłem, ciemne, idealne na zasiadkę lub podchód w ciemnym lesie. Od wczoraj nie mogę się na niczym skupić, bo po dłuższej przerwie spadł śnieg! Biała stopa! To dla mnie niezwykle ważne, by po pierwszym opadzie znaleźć się w puszczy, a tym razem nie mogłem :(((
Niech to szlag! Szczęśliwie firmę mam w takim miejscu, w jakim mam i dziś wyskoczyłem na dosłownie 15 minut na zewnątrz. Nie twierdzę, że w taki pochmurny dzień można zrobić nie wiadomo co, ale zobaczcie ile obserwacji. Poza tym co na zdjęciach, rutynowo były trzy gatunki sikor oraz sójki. Gdybym się uparł, mogłem jeszcze zrobić kruki i czasami zalatuje kos. Miewam pełzacze i kowaliki. Ale dziś ma co mam.

Początkowo dał się utrwalić średni ...
 


w górnych partiach drzew zasiadło stadko kwiczołów

a całej akcji przyglądał się krogulec, konkretnie samica krogulca. To u mnie stali bywalcy i będę musiał poświęcić im więcej czasu.


a w dolnej partii topolowego pnia, nic nie robiące sobie ze mnie i krogulca mazurki.


no, a tej damy przedstawiać nie trzeba, jest zawsze i wszędzie :)
 

No i takie to tam pseudolasowanie ... puszcza to nie jest, ale zawsze miło:)

niedziela, 18 stycznia 2015

dziwny las

Kruki korzystając ze słonecznego dnia, niestety wypatrzyły mnie w czatowni. Agresywne promienie porannego słońca prześwietliły ściany szałasu. "Czarnidła" wiedziały gdzie patrzeć, a ja wiedziałem, że one wiedzą, tak jak widziałem, że widzą ... niestety mnie. Kilkugodzinna nasiadówka okazała się po nic. Klasycznie i tradycyjnie zmarzłem do szpiku kości. Wyruszyłem w ramach rozgrzewki poszukać jakiejś ostoi.
Udałem się w stronę lasu, którego do tej pory nie odwiedziłem. Z jesieni pamiętałem, że z tego lasu wychodziły jeleniowate. W jego stronę prowadziło też zwykle wiele dziczych tropów. Postanowiłem ten las zobaczyć z bliska. Zastałem typowy mroczny las. Dobrze, że nie wlazłem tam w pochmurny dzień, bo nieuchronnie czekałaby mnie kozetka u psychoterapeuty :) To musi być las, który leśnictwo wyłączyło z uprawy. Nie są w tej części prowadzone zabiegi pielęgnacyjne, zręby, nic. Dzięki temu staje się on obszarem o niezwykłej wartości ekologicznej. Drzewa umierają tu, przewracają i wzbogacją glebę. Rośnie co chce i co ma siłę przetrwać. Tylko w takim lesie można odczuć coś ... co jest prymitywną emocją na granicy lęku pomieszanego z ekscytacją i zaciekawieniem.
Mimo mroźnej pogody dawało się wyczuć zapach zwierząt i rozkładających się obumarłych roślin. Miękki podszyt przykryty grubą warstwą butwiejących liści, cały był podziurawiony racicami jeleni i dzików. Zakochałem się w tym miejscu. Będę tu wracał i wracał. Mało jest naturalnych obszarów leśnych z taką duszą. Na granicy ponurego lasu i młodnika znalazłem truchło jelenia. Ponieważ było pozbawione poroża wraz z górną częścią czaszki, są tylko dwie możliwości. Albo został skłusowany przez myśliwego, który nie zgłosił odstrzału, bo byk nie był selekcyjny, albo to postrzałek, który padł po odejściu i nie został znaleziony. Przypadkowy "ktoś", kto go znalazł, zabrał trofeum. Osobiście uważam pierwszą wersję za bardziej prawdopodobną. Ponieważ obok truchła leży żuchwa tego jelenia, nie mam wątpliwości, że to był stary, dorodny byk. Oczywiście ocenie podlega stan uzębienia, głównie stopień jego zużycia/starcia. Nie rozumiem komu potrzebne jest poroże, którym nie można się nawet pochwalić. Dochodziła czternasta, do samochodu pozostawało około 5-iu kilometrów, ale mając na uwadze niewiarygodną pogodę, nijak nie mogłem wyjść z lasu. Postanowiłem wykorzystać dzień do końca i zabrałem się za budowanie kolejnej czatowni. Miejsce, które wybrałem, jest według mnie wprost idealne. Jeżeli w następny weekend będzie fajna pogoda, sami ocenicie. Musiałem się spieszyć z budową, bo dzień chylił się ku upadkowi, a do samochodu wciąż tak samo daleko. Po ukończeniu pracy, mokry jak szczur, ruszyłem w drogę powrotną. Udany, piękny dzień. Wracałem niezwykle usatysfakcjonowany z nowej czatowni. Dziś dla odmiany pokazuję zdjęcia nieco "odzwierzęcone":)


żeby nie było, że mi się wszystko z seksem kojarzy, ale to drzewo jest ... wielopiersiaste;)

halooo ... jest tu kto???






chwila oddechu dla oka :)

dziwne zdjęcie jak na styczeń ... jesień od tamtego roku nie ma końca.

no niestety ...

mroźna sójka

sójka skoczek!

no i na zakończenie dowód, że las też ma do zaproponowania efekt klonowania rodem z fotoszopa :)